Padam na twarz. Z wrażenia.
Czasem, jak każdy, padam na twarz i dobrze robi mi wówczas lekka lektura. Będąc z dziećmi w bibliotece trafiłam na to:
Wypożyczyłam tą książkę z myślą o chwili niedzielnego relaksu. Podtytuł: „Opowieść o życiu z małym Tyrankiem” obiecywał, że autorka wie, co to trudy macierzyństwa i potrafi w sposób zabawny o nich pisać. Zapewnienie wydawcy, iż Rebecca Eckler jest „jedną z najpopularniejszych kanadyjskich dziennikarek” przekonało mnie, że lektura, choć lekka, będzie trzymała poziom.
Już kilka pierwszych akapitów, w których dowiadujemy się, jak doszło do ciąży, zniechęciło mnie do lektury. Opis z założenia zabawny, dla mnie jest raczej żenujący. Para pijanych, wykształconych ludzi (dziennikarka i prawnik) boleśnie zawodzi się na jakże skutecznej (w ich przypadku niezawodnej dotąd!) metodzie zwanej „stosunkiem przerywanym”. Wkrótce, po dziewięciu miesiącach zmartwień takich jak „gruby tyłek” i brak imprez, przychodzi na świat dziewczynka, zmieniając życie bohaterki w pasmo męki i udręki.
Wygląda na to, że młodej mamie doskwiera pociążowa waga. Dramat jest tym większy, że biedaczka nie może ćwiczyć z racji przebytego cesarskiego cięcia (na które sama, pochopnie, się zdecydowała; teraz żałuje). Dla możliwości swobodnego chodzenia na siłownię zrezygnowała nawet z karmienia piersią. „To znaczy, mogłam zrzucić kilogramy, karmiąc piersią, albo zostawić z kimś dziecko, skoro nie było przywiązane do mojego cycka i iść na siłownię”.
Zmęczenie, które dotyka bohaterkę, właściwie mnie nie dziwi. My, rodzice, znamy je doskonale. Nieprzespane noce, wciąż płaczące dziecko, brak chwili dla siebie. Odczuwam jednak nić porozumienia…do chwili gdy okazuje się, że od narodzin dziewczynki w ciągu dnia zajmuje się nią niania! Pierze, gotuje, karmi i przewija małą, podczas gdy jej mama snuje się jak zombie po domu, rozpamiętując dawne, szczęśliwe życie.
Przyznaję bez bicia, odtąd już tylko kartkowałam.
W dalszej części lektury młoda mama cierpi na dwumiesięcznych wczasach w Maui, rozczula się nad swoim losem (trochę tłumaczy ją depresja poporodowa, ale tylko trochę), rozważa swój wygląd i analizuje przeżycia.
Okazuje się, że – jak można było się spodziewać – z biegiem stron bohaterka staje się wzorową matką, zwariowaną na punkcie córki, tęskniącą za dzieckiem już po kilku godzinach rozstania. Zaczyna nawet myśleć o kolejnym…
A jednak lektura nie była chyba aż tak słaba jak początkowo sądziłam. Skłoniła mnie przecież do przemyśleń. Skoro autorką jest jedna z najpoczytniejszych kanadyjskich dziennikarek, co wypisują mniej popularne autorki? Czy Kanadyjki zwykle są tak niedojrzałe, czy to raczej opis wyjątkowego lub całkiem fikcyjnego przypadku? A może to z moim poczuciem humoru słabo, skoro ta „przezabawna” książka wcale mnie nie ubawiła.
Najnowsze komentarze