„Drugi dom” to jakaś kpina!
28 lat temu po raz pierwszy poszłam do szkoły. Z tego dnia mam oczywiście pamiątkowe zdjęcie. Widnieje pod nim podpis, będący niegdyś powodem do śmiechu dla mojego brata: „1 raz idę do szkoły”. („Szczęściara, tylko jeden raz była w szkole!”) Na fotografii w granatowej spódniczce i białej bluzce, uśmiechnięta i przejęta stoję przed budynkiem, który przez kolejne osiem lat niektórzy nazywali moim „drugim domem”.
„Drugi dom”. Zupełnie tego nie rozumiałam; te dwa miejsca różniły się skrajnie. Dom: oaza bezpieczeństwa i zrozumienia. Szkoła: dlaczego tak jej nie lubiłam? W końcu nic złego tam mnie nie spotkało. Uczyłam się dobrze, nie sprawiałam kłopotów, byłam lubiana. Jest tylko jedno małe ale: nie byłam tam wolna. Wolność tak naprawdę odzyskałam dopiero na studiach. Robiłam to,co lubię. W szkole nikogo nie obchodziło, czy coś mnie interesuje, czy nie. Kiedy miałam ochotę jeść, była akurat lekcja; gdy chciałam być już w domu, miałam zajęcia do szesnastej. Nierzadko nudne jak flaki z olejem. „Teraz masz czytać, a teraz śpiewać. Siedź prosto, ręce za krzesełko.” Głęboko w środku chowałam adehadowca i buntownika. To chyba gryzło mnie najbardziej. To też sprawiło, że szkoła nie kojarzy mi się z radosnym zdobywaniem wiedzy. Każdy powrót do domu był wielką ulgą. Tu w końcu czułam się wysłuchana i robiłam to, na co miałam ochotę.
W tym roku nasz syn rozpoczął naukę w pierwszej klasie. Nie wiem, jak to możliwe. Kiedy to minęło? Przecież to wczoraj czekałam na cesarkę, a przedwczoraj dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami! Wydaje mi się, że nie dalej jak rok temu sama, w granatowej spódniczce, uśmiechnięta i przejęta, pozowałam do zdjęcia przed moją szkołą.
A jednak przez te 28 lat tyle się zmieniło. Plecak ze Spidermanem, kolorowe zeszyty, trampki na rzepy. Wszystko kupione bez trudu, ale i bez specjalnego przejęcia. Mój pierwszy plecak? Nie pamiętam go tak dokładnie jak piórnika z Myszką Miki, który dostałam w drugiej czy trzeciej klasie. Kupiony za granicą, dwupoziomowy, prawdziwe cacko. Nawet woźne oglądały go z zachwytem i namaszczeniem. Te same woźne, których głównym zajęciem było ściganie za brak ciapów – „wywrotek”. Dziś pewnie mało kto pamięta, jak owe „wywrotki” wyglądały. Podobnie jak mało kto wyobraża sobie, by woźna czy nauczyciel ciągnęli krnąbrnego ucznia za ucho (teraz bywa raczej odwrotnie;) Dawniej było to na porządku dziennym, tuż obok nazywania dyslektyka leniem i kpin z ucznia, któremu słabo szło pisanie (a może pamięć mnie zawodzi?) Tak czy inaczej – nie, lekcji nie lubiłam. Co innego przerwy i powroty do domu: oczywiście pieszo, okrężną drogą, zaliczając po drodze place zabaw pełne żelastwa i górki, skrywające w sobie resztki z budowy blokowiska. Nikt nie wracał samochodem, nikomu nie spieszyło się na dodatkowe zajęcia (może i jakieś były, ale przecież najwyżej raz w tygodniu).
O szkole młodego myślę z nadzieją: że nie zabije w nim tej ciekawości, radości, szalonych pomysłów. Że z nas nie zrobi katów, goniących dziecko wciąż do odrabiania lekcji…Że jednak będę umiała powstrzymać się przed „sprzedaniem” mu mojej wizji szkoły – wizji takiej, jaką zdobyłam w podstawówce. Bo dzisiejsza szkoła to coś zupełnie innego, prawda?;)
Najnowsze komentarze